sobota, 12 września 2009

Reset

To była krótka i szybka odskocznia od stękającej rzeczywistości, wystarczająco jednak intensywna, by zasłużyć na miano resetu. Wróciłam odświeżona, ale żeby mi zapał do pisania mgr wrócił, to nie powiem... Sobotę zaczęliśmy wcześnie rano, zawodnicy nerwowo (jak zwykle :) się krzątali i robili na ostatnią chwilę to, co powinno być zrobione nieco wcześniej a ja bez stresu jadłam śniadanie o wschodzie słońca. Na start pojechaliśmy do pełnego ludzi centrum Rijeki, gdzie na rynku zebrał się tłum gapiów podziwiających i naszych zawodników, i swojego burmistrza, który tuż przed startem rajdu zaliczył zjazd tyrolką nad naszymi głowami i kamerami TV. O 10 rano po strzale Elvira rajd KI Challenge zaczął żyć własnym życiem, choć od rana wiadomo było, że to życie łatwe nie będzie. Zapowiadana bura (charakterystyczny dla tego rejonu, silny wiatr) wymusiła skrócenie kajaków o kilka kilometrów i tak po przebiegnięciu dwóch przecznic i zwodowaniu łódek sit on top, zespoły wiosłowały od razu na wyspę Krk.

A my za nimi, wzdłuz brzegu piękną, krętą drogą. Trzy godziny zlecialy, slonce wyszlo zza chmur i bylo idealnie. Przed wyspa skrecilismy do podnoza mostu chcac zlapac teamy na tle wielkich pylonow i przez otwarte ogrodzenie z zaakzem przejscia weszlismy na remontowana platforme. Zdjec nie zrobilismy, bo kajaki pochowaly sie przy brzegu ale obudzilismy mocno wczorajszego straznika, ktory tylko bez przekonania pogrozil nam pistoletem w kaburze. Wrocilismy wiec na most i przejchalismy do zatoki, gdzie zaczynal sie trek. Gdy Dymek z Hercim wyszli, poczekalismy jeszcze godzine na Kasie i Remika i obralismy kierunek na kolejny punkt gdzies na wybrzezu. Klara nawigowala, Piotrek prowadzil - pojechalismy skrotami, zeby bylo szybciej a przy okazji chcielismy sprawdzic, czy land rover to rzeczywiscie samochod terenowy :) Szutry swietne, krete, puste, kierowca rownie dobry wiec wesolo bylo choc czasem rzucalo. Minelismy jakies teamy i wjechalismy na szlak pieszy (zakazu nie bylo :) , z ktorego zboczylismy na wybitnie terenowa droge, stroma, dziurawa i z kamieniami. Auto przetrwalo nieco tylko przyrysowane od spodu. Dojechalismy do uroczego, portowego Silo.

Tam konczyl sie tzw. coastering, czyli marsz po skalach tuz nad brzegiem. W ubiegłym roku trzeba sie bylo wspinac, w tym trasa prowadzila po sciezkach wiec wyszlismy zespolom na przeciw. Spotkalismy dwoch panow i bylismy pewni, ze zaraz po nich spotkamy naszych. Po dwoch godzinach siedzenia na skale, gdy slonce zaczelo zachodzic i minelo nas kilka zespolow, zorientowalismy sie, ze nasi juz dawno poszli i podskoczyli na 2 miejsce. Zdjec nie bylo ale jeszcze przed zmrokiem zlapalismy Kasie i Remika i towarzyszylismy im az do malowniczej latarni morskiej. Gdy juz sobie poszli a slonce sie schowalo i bylismy bez szans na swiatlo, poszlismy wreszcie cos zjesc. Pizza to malo chorwackie danie ale kelner zarzekal sie, ze owoce morza sa wprost z Adriatyku. Wszystko jedno, bylo pyszne, stoliki staly na malym placu z widokiem na port i niezatlocozny deptak, po ktorym co jakis czas przechadzali sie nawet nie bardzo glosne Niemiaszki.

Juz po ciemku dojechalismy do turysiowej stolicy Krku - Baski. Troche mielismy klopotow ze znalezieniem przepaku i przypadkiem trafilsimy na camping naturystow (o tej porze bliskiej polnocy juz nikt nie chodzil nago), z ktorego juz pokierowano nas na tyrolke. Dojscie do niej rewelacyjne - najpierw plaza, potem waskim pasmem skal zalewanych przez fale a wszystko w poswiacie ksiezyca tak mocnej, ze czolowki byly niepotrzebne. Na gorze urwiska dwoch gosci z obslugi kimalo w namiocie przy linach, twierdzac, ze nasi niedlugo beda. Po pol godzinie czekania polozylismy sie na trawie pod jednym spiworem i nieco dygoczac od sakruckiego wiatru, kimalismy do pierwszej. Obudzeni przez prowadzace dwa zespoly Slowencow, podpytalismy ich co z naszymi i pewni, ze przez godzine-dwie ich nie bedzie, wrocilismy do spania. Miekko i cieplo nie bylo... Piotrek z Hercim pojawili sie po 3, niestety wybrali pewny ale b.dlugi wariant i stracili dwie godziny do prowadzacych. Nie bardzo juz im sie chcialo scigac... Ale my nie musiielismy juz marznac, pojechalismy zlapac ich na przepaku na skraju miasta. Nasi przebrali sie, zjedli cos i pojechali na rowery. My zszabrowalismy ich skrzynie (pozniej juz do nich nie wracali :) ze slodyczy i o czwartej rozlozylismy karimaty. Spalismy po krolewsku do siodmej, gdy obudzilo nas slonce i Kasia z Remikiem wracajacy z treku. Lazili po krzakach i szukali drog miedzy PK 7 a PK 8 przez 6 godzin i nie mieli wielkeij werwy. Ale na rowery pojechali szybciutko a my zaczelismy wracac ku Krk-owi, ku północy.

Niedziela rano, cieplo, slonce. Przejezdzamy przez wioche, w brzuchach nam burczy wiec kupujemy cieple buleczki ze slonym serem w piekarni i idziemy na kawe na betonowym tarasie. Przy stoliku obok sluzbe pelnia policjanci - tak jak we wszystkich krajach poludnia - siedza, gadaja i nigdzie im sie nie spieszy. Obok starowinka sprzedaje ziola (takie do zupy) a nasza kelnerka leniwie zaciaga sie papierosem. Klimat - dziesiec!

Zanim pojedziemy na mete, chcemy zlapac jeszcze naszych na rowerach, pakujemy sie samochodem w tak waskie sciezki, ze lusterka od drzew akacji z jednej, a kamiennych murkow z drugiej dzieli 5 cm. Dwa razy wycofujemy sie po wlasnych sladach po dalej nie pojedziemy, za trzecim lapiemy chlopakow. Juz sie ciesza, ze koniec niedlugo, choc to trzecie miejsce nie satysfakcjonuje ich specjalnie... No coz, bywa. Na mecie w Krku czekamy tyle, zeby kupic zimne piwo i w poludnie jest po wszystkim. Wypijamy Karlovacko, Herci zdaza zasnac na lawce i wracamy na camp. Do wieczora oni spia a my sie snujemy, plywamy w morzu i zgrywamy zdjecia. Kasia z Remikiem dojezdzaja 5h pozniej na szostym miejscu. W poniedziałek rano jestesmy juz w drodze do Polski, te dwa dni minely o tak o!

PS. zdjęcia wyszły całkiem, całkiem, moze dlatego, ze nasz plan zdjęciowy wyglądał tak :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz